Polski Tenis

WYNIKI

MADRYT WTA 1000: Eala - Tsurenko 2:6, 6:4, 6:4; Rus - B. Fruhvirtova 7:5, 6:3.

60 lat w Legii Adama Mincberga

Adam Mincberg jest dla tenisowej Legii postacią legendarną, zupełnie jak Lucjan Brychczy dla klubu piłkarskiego.

Mincberg, podobnie jak „Kici”, trafił do Legii 60 lat temu i od tego czasu jest nierozerwalnie związany z „Wojskowymi”. W wywiadzie wspomina swoje początki na kortach przy ulicy Myśliwieckiej i opowiada o barwnych czasach CWKS-u.

– W tym roku mija 60 lat, od kiedy zaczął pan swoją przygodę z Legią. Pamięta Pan jeszcze swoje początki na kortach przy Myśliwieckiej?

– Oczywiście, pamiętam jak dziś. Miałem 9 lat i mieszkałem nieopodal Legii, na osiedlu domków fińskich tuż za Kanałem Piaseczyńskim, gdzie obecnie mieszczą się ambasady. Kiedy chodziłem do kościoła to po drodze, na ulicy Myśliwieckiej, naprzeciwko Polskiego Radia, mijałem ścianę tenisową, której teraz już na Legii oczywiście nie ma. Wraz z bratem często przyglądaliśmy się grającym na tej ścianie chłopakom, i sport ten z każdym dniem coraz bardziej nas interesował. W końcu postanowiliśmy sami spróbować.

– Rodzice zapisali pana i brata do sekcji tenisa?

– Nic z tych rzeczy. Rodzice jeszcze przez długi czas nie mieli pojęcia, że my w ogóle w tego tenisa gramy. Pewnego dnia zabraliśmy do domu piłeczkę, którą młodzież grała na ścianie. Z płotu stojącego obok domu wzięliśmy sztachetę i zrobiliśmy z niej dwie prowizoryczne rakietki, które na dole owinęliśmy plastrami tak, by drzazgi z deski nie wbijały się nam w dłonie. Mając już do dyspozycji taki sprzęt powędrowaliśmy spróbować swoich sił na wspomnianej ścianie. Trenować tam mógł wówczas każdy dzieciak z ulicy – nie trzeba było za to płacić, nikt też ściany specjalnie nie pilnował. Obok rosły mirabelki, jabłka, a więc całymi godzinami graliśmy i jedliśmy te owoce. Pewnego dnia przy ściance pojawił się pan Józef Rosiak, który był gospodarzem kortów Legii, ale i jednocześnie trenerem. Zobaczył, że gramy, przywołał nas do siebie i obdarował drewnianymi packami, którymi wówczas grali początkujący. Powiedział, że codziennie między 14 a 17 mamy się pojawiać na korcie, pokazał forehand oraz backhand, i przez tydzień nas obserwował.

– Wpadł mu pan w oko?

– Przez cały tydzień ambitnie przychodziliśmy i waliliśmy piłeczkami po tej ścianie. Po tygodniu pan Józef przyszedł, popatrzył i stwierdził: „Adam, ty idziesz ze mną na kort, a reszta będzie tu ćwiczyć jeszcze jeden tydzień”. Na korcie pokazałem jeszcze parę uderzeń i spotkał mnie pierwszy zaszczyt – dostałem prawdziwą rakietę tenisową, oczywiście tylko na czas zajęć, bo po nich wszystkie rakiety, packi i piłeczki wracały do magazynu pana Rosiaka. Od tego czasu trenowałem na kortach z wybraną już wcześniej młodzieżą, a po tygodniu trener znów poszedł pod ściankę i przyprowadził kolejnego zdolnego chłopaka. Wracał pod ścianę co jakiś czas, a ten kto nie zrażał się i miał ambicję oraz żyłkę do tenisa, prędzej czy póżniej trafiał do sekcji. Sporo osób się wykruszało, ale po kilku tygodniach Rosiak przyprowadził także mojego brata Marka. Nasze wspólne treningi nie trwały jednak długo, bowiem do Legii trafiłem na jesieni 1954 roku i po 2-3 miesiącach, kiedy nadeszły chłodniejsze dni, trzeba było zmienić dyscyplinę sportu. Co robiło się zimą? Oczywiście jeżdziło na łyżwach!

– Na Torwarze?

– Nie – na tych samych kortach, gdzie latem odbijaliśmy piłeczkę. Zimy były wówczas inne, dużo bardziej mrożne, dlatego od połowy listopada do połowy marca na wszystkie korty wylewano wodę i od wczesnych godzin porannych do wieczora można było jeżdzić tam na łyżwach. Wkrótce dowiedziałem się, że we wtorki i czwartki wcześnie rano na lodowisku pojawia się znany warszawski cukiernik, pan Blikle. Rezerwował lodowisko na godzinę i przy muzyce puszczanej z patefonu sam jeden tańczył na figurówkach. W zamian w kawiarence prowadzonej przez żonę trenera Rosiaka pojawiały się pyszne darmowe pączki od Bliklego. A że lubiłem bardzo słodycze, to wkrótce zarywałem poranki w szkole, i dopiero po zjedzeniu kilku pączków na Legii docierałem do klasy.

– W tym samym roku co pan, w 1954, do piłkarskiej Legii trafił Lucjan Brychczy, legenda Klubu. Mieliście okazję się poznać?

– Brychczy przyszedł do Legii jako 20-latek powołany do wojska, ja miałem wtedy dopiero 9 lat. Niemniej muszę przyznać, że gdy grałem w Legii miałem okazję poznać wielu jej zawodników z niemal wszystkich sekcji CWKS-u. W bufecie prowadzonym przez żonę Rosiaka tętniło życie Klubu i czuć było ducha Legii. Przychodzili tam bokserzy, szermierze, lekkoatleci, zapaśnicy, siatkarze, strzelcy. W latach ’60 czy ’70 byliśmy jedną wielką Legią, jedną wielką rodziną. Znaliśmy się, choć przecież tych sekcji było ponad 20. Na nasze mecze przychodzili koszykarze, piłkarze, hokeiści czy siatkarze. Dopiero póżniej, kiedy większość sekcji przeniosła się na Fort Bema, zaczęło się to nieco „rozłazić”. Ale kiedy miałem 17, 18, 19 lat trzymaliśmy się wszyscy razem. Na kortach bywali np.: znany bramkarz Władysław Grotyński, koszykarze Janusz Wichowski i Andrzej Pstrokoński, złoty medalista olimpijski i mistrz świata szermierz Jerzy Pawłowski. Obok, w hali na ul. 29 Listopada trenowali siatkarze Huberta Wagnera. Wielu zawodników z różnych dyscyplin powoływano do wojska. Na Legii znależli się w ten sposób Kazimierz Deyna czy Robert Gadocha, których miałem okazję poznać. Byli hokeiści: Manowski, Gostyła, Kurek, Komorski, Kaczorek …

– Wy, tenisiści, chodziliście z kolei na mecze piłkarskiej Legii? Obecnie dzieciaki z Akademii Tenisa też mają taką okazję.

– Oczywiście, że tak. Mecze piłkarskie „Wojskowych” to było święto. Jeśli tylko nie rozgrywaliśmy akurat swoich zawodów to – podobnie jak przedstawiciele innych dyscyplin – szliśmy na Stadion Wojska Polskiego. Tak samo zimą wspierało się bokserów Legii z Januszem Gortatem czy Wiesławem Rudkowskim. Wspólnie spędzaliśmy na przykład Sylwestra, który organizowany był na stadionie. Nasze żony też się znały.

– Najważniejsze były jednak własne treningi i zawody. Pan szybko zaczął osiągać w Legii sukcesy.

– Trochę ponad rok po przyjściu do Legii wygrałem swój pierwszy tenisowy turniej. W nagrodę dostałem długopis. Miałem lekko ponad 10 lat i długopis to było coś, bo myśmy wszyscy pisali przecież zwykłym piórem ze stalówką. Jak pokazałem ten długopis w szkole to koledzy zwariowali, po prostu koniec świata. Skąd go masz, jak dostałeś?! – pytaniom nie było końca. Powiedziałem: „Wygrałem!”. Jak się dowiedzieli zaraz ustawiła się kolejka chętnych do gry w tenisa (śmiech). W 1958 i 1959 roku wygrywałem w Turnieju Młodych i Ekspresu Wieczornego, potocznie mówiło się na te turnieje „Ekspres Legia”. Zawody rozgrywano pod patronatem Bohdana Tomaszewskiego, potem przerodziło się to w międzynarodową imprezę dla kadetów i kadetek.

– Jako młody zawodnik szybko trafił też pan na szczyt listy rankingowej Polskiego Związku Tenisowego.

– Jako 13-latek byłem numerem jeden na liście PZT w tej kategorii wiekowej. Wraz z rodzicami stawiłem się zresztą w siedzibie związku, gdzie działacze wręczyli mi eleganckiego, białego Slazengera. Pamiętam to jak dziś, bo była to pierwsza rakieta tenisowa, jaką dostałem na własność. Kiedy przywiozłem ją do domu, nie mogłem się z nią rozstać. Byłem rozemocjonowany do tego stopnia, że nawet z nią spałem. Po tych pierwszych sukcesach zacząłem coraz częściej jeżdzić po Polsce i brać udział w turniejach. Jeżdziło się z trenerami, a nie rodzicami, którzy często nie byli nawet świadomi, że ich dzieci na poważnie zajęły się sportem. Teraz we wszystko zaangażowani są rodzice, w grę wchodzą duże pieniądze. Kiedyś to wszystko wyglądało inaczej.

– Pamięta pan swoich trenerów, z którymi pracował w Legii?

– Pierwszym moim trenerem był wspomniany już przeze mnie Józef Rosiak. Następnie trenowałem ze znanym tenisistą Ksawerym Tłoczyńskim, którego jeszcze bardziej słynny brat Ignacy grał przed wojną i po niej na kortach Wimbledonu. Po nim prowadził mnie Tadeusz Piotrowski, a póżniej Jan Radzio. To był ostatni szkoleniowiec, z jakim przyszło mi pracować. Póżniej zdecydowałem się zakończyć karierę zawodniczą i sam zostałem trenerem.

– W różnych kategoriach wiekowych zdołał pan zdobyć w barwach Legii wiele tytułów.

– O pierwszych wygranych już mówiliśmy. W 1960 zdobyłem Puchar Mistrzostw Polski do lat 15, póżniej przyszły tytuły drużynowych mistrzów Polski juniorów i seniorów oraz mistrzostwa w deblu. Trochę się tego nazbierało. Grałem od 9. roku życia, a karierę zakończyłem, mając około 33-34 lat.

– Z drużyną były to dwa mistrzostwa Polski juniorów i osiem tytułów seniorskich. Do tego dwa mistrzostwa Polski seniorów w grze podwójnej. Reprezentował Pan też Polskę w Pucharze Davisa.

– W Pucharze Davisa przyszło mi zagrać dwukrotnie. W Szczecinie graliśmy ze Szwecją, a w Warszawie ze Zjednoczoną Republiką Arabską. W mojej drużynie znależli się jeszcze Piotr Jamroz, Wiesław Gąsiorek i Wiesław Nowicki. Trenerami byli Stanisław Szczukiewicz i Zbigniew Bełdowski.

– Na trybunach Kortu Centralnego pojawiały się za pańskich czasów tłumy.

– Na Legii łączył się świat sportu, polityki, filmu czy teatru. Cały ówczesny show-biznes zjawiał się na naszych kortach i basenach. Korty i basen to były dwa punkty na mapie Warszawy, gdzie można było spotkać tak zwaną „warszawkę”. Korty przy Myśliwieckiej od rana do wieczora tętniły życiem. Najpierw pojawiali się politycy czy dyrektorzy firm, po nich na Legię przyjeżdżali aktorzy, dziennikarze i inni przedstawiciele wolnych zawodów. Popołudniami na Legii rządziła już młodzież. Turnieje tenisowe były bardzo popularne i chętnie oglądane. W jednym z nich zagrałem w parze z Władysławem Skoneckim, w latach 50. jednym z najlepszych tenisistów w Europie, który wygrał m.in. duży turniej w Monte Carlo. Skonecki wziął mnie do debla w 1964 roku podczas turnieju w położonym niedaleko nad Wisłą klubie Elektryczność. Dziś rosną tam tylko krzaki. I myśmy ten turniej ze Skoneckim wygrali, a brały w nim udział same sławy: Radzio, Rybarczyk, Maniewski. Na co dzień natomiast tworzyłem parę deblową z klubowym kolegą Tadkiem Nowickim.

– Innym znanym tenisistą, z którym zdarzyło się panu trenować, był Wojciech Fibak.

– Fibak studiował w Poznaniu i nie za bardzo miał tam z kim grać i gdzie grać. My natomiast mieliśmy halę na ul. 29 Listopada, z której mogliśmy korzystać, chociaż oczywiście priorytet mieli siatkarze i koszykarze, czyli gospodarze sali. Fibak wsiadał w samochód lub pociąg o 4 rano, przyjeżdżał do Warszawy, trenował z nami 2-3 dni i wracał do siebie. Potrafił w taki sposób przygotowywać się całą zimę. Takie było zresztą wówczas podejście sportowców – nikt nam niczego nie kazał, nikt nie musiał nas gonić do treningów. Fibak przyjeżdżał, bo wiedział co chce osiągnąć, po prostu był ambitny.

– Jak za pana czasów wyglądał typowy dzień zawodowego tenisisty?

– W Legii byliśmy żołnierzami zawodowymi i każdy dzień był dla nas normalnym dniem pracy. Na obiekcie stawialiśmy się około godziny 9. Pierwsza godzina to rozgrzewka na boisku przy Agrykoli, a potem dwugodzinny trening na korcie. Po obiedzie wracaliśmy na Legię i do godz. 18 trenowaliśmy. Średnio spędzałem więc na korcie pięć godzin dziennie. Potem jeszcze bieganie wokół kanałku, czasem piłka nożna i człowiek wracał do domu wykończony. Teraz zawodowi tenisiści trenują jeszcze więcej i ciężej. Jak patrzę na pracę, jaką obecnie wykonuje młodzież, to przestrzegam przed nadmiernymi obciążeniami. Trzeba pamiętać, żeby dziecka nie przeciążyć. My z ciężarkami zaczęliśmy trenować dopiero w wieku 16 lat, wcześniej trenerzy koncentrowali się w pracy z nami przede wszystkim na szybkości – jeśli coś podnosiliśmy, to lekkie – na przykład gryfy. Poważne ciężary zacząłem dżwigać dopiero, gdy trafiłem do kadry młodzieżowej hokeja na lodzie.

– Jak to do kadry hokeja?

– Kiedy miałem 12 lat i od trzech lat grałem już w Legii w tenisa, na kortach wypatrzył mnie jeden z działaczy hokejowej Legii. Zobaczył mnie zimą na lodowisku, powiedział, że fajnie jeżdżę, i zacząłem naukę z kijem do hokeja. W tamtych czasach łyżwy były specjalne, przykręcane na but. „Śnieżki” z zawijanymi owalnymi końcówkami i „turfy” z czubkiem. Pokazałem się z dobrej strony i ostatecznie zapisałem do sekcji hokeja, gdzie trenowałem pod okiem Mieczysława Palusa i Henryka Bromowicza. I tak jak wspomniałem trafiłem do młodzieżowej reprezentacji Polski, gdzie selekcjonerem był pan Władysław Radwański, dziadek sióstr Radwańskich, bardzo miły człowiek. Na tych hokejowych zgrupowaniach musiałem ćwiczyć z większymi obciążeniami – nie mogłem przecież powiedzieć, że nie będę tego robił, bo jestem tenisistą. Nogi miałem rozbudowane tak, że żadne kontuzje mnie nie łapały, bo wszystkie mięśnie były już przygotowane do tenisa. My każdorazowo zresztą byliśmy świetnie przygotowani do sezonu pod względem szybkościowym, bo ćwiczyliśmy w hali na śliskiej klepce.

– Grając wówczas w Legii można było normalnie się utrzymać? Rozumiem, że pieniędzy nie zdobywało się, wygrywając turnieje.

– Jako żołnierze zawodowi dostawaliśmy co miesiąc normalną pensję. Pieniędzy z turniejów raczej nie było, chyba że trafił się sponsor. Częściej zdarzały się nagrody rzeczowe – roboty kuchenne, serwisy do kawy, komplety obiadowe. Podczas zawodów w Częstochowie trafił się sponsor, który za podium w singlu, deblu i mikście fundował książeczki PKO. Wygrałem w deblu i mikście, a w singlu byłem drugi lub trzeci, więc wracałem do Warszawy z trzema książeczkami. Kolega też miał trzy książeczki. Podróż do stolicy upływała nam w świetnych nastrojach, świętowaliśmy w Warsie przy piwku. Dobra atmosfera nie spodobała się jednak innym pasażerom, wezwano SOK-istów, którzy nas wylegitymowali, a tu wylatują nam z kieszeni te książeczki. Myśleli, że kogoś okradliśmy, musieliśmy się tłumaczyć. Straciliśmy na to mnóstwo czasu, ale ostatecznie udało się wrócić do Warszawy. Trzeba powiedzieć, że gra w tenisa nic wówczas dzieci nie kosztowała i każdy mógł spróbować swoich sił na korcie. Podróże opłacał klub, a nie rodzice, były nawet delegacje. Tenis był bardziej powszechny dla przeciętnego dzieciaka, który marzył o zrobieniu kariery – teraz rodzice muszą mieć pieniądze, żeby móc inwestować w sportowy rozwój dziecka. Te czasy, kiedy klub wszystko opłacał, skończyły się dawno temu, wraz z przekształceniami sekcji, kiedy wojsko przestało trzymać pieczę nad Legią. Dopiero od kilku lat się to wszystko odradza.

– Po karierze zawodniczej został pan w Legii trenerem.

– Przyszło to bardzo płynnie w drugiej połowie lat 70. Po drodze byłem jeszcze grającym trenerem, a trenowałem nawet mojego kolegę Tadka Nowickiego, choć był tylko rok młodszy ode mnie. Na kortach spędzałem całe dnie, a w tenisa wkrótce zaczęły też grać moje dzieci – Agnieszka i Wojtek. Żona śmiała się, że tylko w ten sposób mogą zobaczyć tatusia. Pracowałem zarówno z juniorami, jak i seniorami. Po jakimś czasie zostałem trenerem-koordynatorem klubu tenisowego. Kierowałem kilkoma innymi trenerami, prowadziliśmy szkółkę, przeprowadzaliśmy nabory. Pani nie uwierzy, ile osób na te nabory przychodziło. Proszę strzelać.

– 300?

– 600-700 osób na nabór! Nabory trwały po 3-4 dni, robiliśmy dzieciom ćwiczenia sprawnościowe, po których przyjmowaliśmy do sekcji około 40 osób. I trzeba powiedzieć, że z tej grupy każdorazowo wszyscy grali na poziomie czołówki mistrzostw Polski. Dzieciaki, które do nas trafiały, były umotywowane. Jeśli chciały jeżdzić na turnieje musiały walczyć ze wszystkich sił. Nie pojedziesz ty, to na twoje miejsce już są chętni. Teraz na pewno trudniej wyzwolić w dzieciach taką ambicję, ale trzeba się starać. Nie wiem tylko, czy nie za wcześnie zaczyna się w przypadku dzieci sport wyczynowy. Mam wrażenie, że kiedyś to wszystko przebiegało nieco spokojniej.

– Po 60 latach wciąż współpracuje pan z Legią.

– Jednak już nie w takim wymiarze czasowym jak kiedyś. Wciąż są jednak ludzie, którzy chętnie korzystają z mojej wiedzy i doświadczenia. Jestem dumny z każdego wychowanka, którego udało mi się czegoś nauczyć, i który z radością wspomina współpracę ze mną. Ludzie nadal chcą grać w tenisa z Mincbergiem, co bardzo mnie cieszy. A Legia? Mam starą Legię w sercu. Pani zobaczy jaki mam dzwonek (pan Adam wyjmuje telefon, z głośnika płyną dżwięki hymnu „Mistrzem Polski jest Legia”).

Rozmawiała Małgorzata Chłopaś/legia.com

Kategoria: