Polski Tenis

WYNIKI

MADRYT WTA 1000: Linette - Cocciaretto 3:6, 6:4, 6:4; Osaka - Minnen 6:4, 6:1; Bouzas Maneiro - Badosa 2:6, 6:3, 6:3; Vekic - Siegemund 6:1, 6:2; Stephens - Trevisan 6:3, 5:7, 6:4; Sorribes Tormo - Pera 7:5, 6:2; Putintseva - Yuan 6:2, 6:4; Sherif - L. Davis 4:6, 7:6 (4), 6:4; S. Rogers - S. Zhang 6:3, 6:2; Jimenez Kasintseva - Lin Zhu 6:4, 6:3; Dolehide - Z. Bai 6:3, 6:3; Bronzetti - Gracheva 6:3, 6:3; S. Rogers - S. Zhang 6:3, 6:2; Altmaier - Landaluce 6:1, 7:5; Seyboth Wild - Safiullin 6:4, 6:4; Daniel - Vukic 6:2, 6:7 (1), 6:1; Navone - Popyrin 7:5, 6:2; Munar - Borges 7:5, 6:4.

„Skazany na Wimbledon” już w sprzedaży

Mało kto wie o wimbledońskim turnieju tyle, co Artur Rolak.

Od 1992 roku nieprzerwanie towarzyszy on najlepszym tenisistom na kortach All England Lawn Tennis and Croquet Club. Zamów książkę na: www.idz.do/polskitenis-wimbledon

Przez ten czas zebrał mnóstwo anegdot, wspomnień i informacji zza kulis, do których dostęp mieli do tej pory tylko nieliczni, a teraz każdy może o nich przeczytać w książce „Skazany na Wimbledon”, która trafiła już do dobrych księgarni w całej Polsce.

Fragment książki

Kiedy do gry o półfinał Wimbledonu (cztery próby udane, cztery nie) włączył się Tim Henman, w mediach i kantorach bukmacherskich skończyły się żarty, bo zaczął się poważny biznes. Reklamy z Henmanem były wszędzie – na lotnisku, w metrze, na autobusach, billboardach, we wszystkich gazetach. Jeszcze trochę, a Henman wyskakiwałby z lodówki. Nie było w kiosku dziennika, który przed turniejem nie stawiałby pytania: „Czy tym razem Tim może to wygrać?”.

Mógł wygrać, ale tylko w 2001 roku (o porażce z Goranem Ivaniseviciem szczegółowo pisałem w pierwszym rozdziale). W pozostałych trzech półfinałach Henman miał niewiele do powiedzenia – 3:6, 6:4, 5:7, 3:6 z Pete’em Samprasem w 1998 roku, 6:3, 4:6, 3:6, 4:6 rok później z tym samym rywalem i 5:7, 1:6, 5:7 w 2002 z Lleytonem Hewittem. Na pocieszenie, jeśli w ogóle można go pocieszyć, za każdym razem przegrywał ze zdobywcą tytułu.

„Henmania” była niemal religią państwową. Amerykańscy tenisiści skarżyli się wówczas, że podczas US Open nie mogli liczyć na bezwarunkowe wsparcie kibiców, ponieważ publiczność stała się międzynarodowa i dopingowała swoich ulubieńców niezależnie od narodowości. Za to na Wimbledonie nawet Patrick Rafter, Pete Sampras czy Roger Federer byli oklaskiwani na stojąco, ale tylko pod warunkiem, że nie grali przeciwko Henmanowi. Zdarzało się, że sędzia – wręcz krzycząc do mikrofonu i prosząc o ciszę – nie mógł sobie poradzić z trybunami skandującymi: „Hen-man! Hen-man!”.

„A kilka lat temu dziennikarze pisali o Timie, że jest nudny… Prosili go o wywiady i spodziewali się nie wiadomo czego. A to jest tylko chłopak, który chce być najlepszy na świecie i ma warunki, aby tak się stało. Lubi napić się wina, ale nie chodzi na balangi; zarobił sporo pieniędzy, ale nie kupił sobie ferrari”, żalił się w wywiadzie trener David Felgate. I trudno nie przyznać mu racji, bo Henman dał się zapamiętać jako człowiek cichy i skromny. Z punktu widzenia dziennikarzy i czytelników brukowców – faktycznie nudziarz.

W 2005 roku w buty Henmana wszedł Andy Murray. Znowu przed turniejem były reklamy i bicie piany w mediach, a po zawodach stwierdzenia, że wszystko było przecież do przewidzenia. Murray poprawiał się jednak z sezonu na sezon – w debiucie zaczął od trzeciej rundy, a gdy wreszcie osiem lat później został zwycięzcą The Championships, Anglicy wybaczyli mu szkocką narodowość. Tak Wimbledon na nowo zjednoczył królestwo.

W wielu krajach, także w Polsce, o tenisistach pisze się, że ten jest numerem 1 w rankingu ATP, tamten numerem 2, a inny numerem 10. Nie w Wielkiej Brytanii. Do tej pory w każdej gazecie czytamy, a w każdym programie telewizyjnym słyszymy, że Kyle Edmund to „British Number One”. Henmana ani Murraya, niezależnie od pozycji w rankingu, nie przedstawiano inaczej. Dla Brytyjczyków ich wyspa nadal jest pępkiem świata, a Wimbledon – pępkiem tenisa. Świat jest skłonny zgodzić się tylko z tym drugim twierdzeniem.

Do tej pory praktycznie nie ma chyba dnia, aby z trybun Kortu Centralnego – bez znaczenia, kto z kim gra; nawet obecność Brytyjczyka nie jest konieczna – ktoś nie krzyknął: „C’mon Tim!”. Na pewno nie jest to echo.

Kategoria: Książki